To były same początki Winter Mist, gdy ta leżała jeszcze przy jednej z plaż na Krymie. Mieliśmy kilka koni od Cappy, trenowaliśmy codziennie, rozwijając naszą malutką kadrę. A ja chciałam ją powiększyć. Chciałam, by na świat przyszedł pierwszy koń spod znaku Winter Mist. I musiał być idealny. Wiedziałam, że pracownicy się zgodzą, przecież jeszcze wtedy nie stała u nas ponad setka rumaków. Wszyscy przyjęli tę myśl z uśmiechem, pierwszy NASZ koń... mój koń.
Jak już mówiłam, on musiał być idealny. Od razu wiedziałam czego chcę - hanowera. Moja ulubiona rasa, którą darzyłam miłością większą niż mrożony jogurt czy zbroje Iron Mana. Szybko w ruch poszły księgi hodowlane, musiałam mojej nowej perełce znaleźć rodziców najlepszych. Zależało mi na ich predyspozycjach, by źrebak po nich był wszechstronny, na ich ruchach i charakterze. Obdzwoniłam wielu właścicieli, odwiedziłam jeszcze więcej stajni w poszukiwaniu ideału. I znalazłam wiele niezwykłych koni, piękne płynne ruchy, starty w WKKW i niezwykle przyjazne charaktery. Ale to nie było to. Na olśnienie musiałam poczekać, lecz gdy wreszcie nadeszło, wszystko złożyło mi się w idealną całość. *Norway CS, startujący już wtedy spod znaku Winter Mist, musiał zostać ojcem. Piękny, siwy ogier o niesamowicie miękkich ruchach, gracji w każdym kroku i takiej czułości na znaki, jakiej choć połowy życzyłabym moim wszystkim koniom. W dodatku to świetnie zbudowany koń. Jego ujeżdżeniowe geny postanowiłam skrzyżować z czymś o wiele bardziej żywiołowym. Od razu pomyślałam o *Hellfire. Młoda, kasztanowata klacz startująca cross byłaby idealnym uzupełnieniem spokojnego siwka. Jej dzikość i żywiołowość zmieszałyby się ze stoicyzmem. Miękki ruch zostałby wzbogacony przez sprężystość. Dość powolny rytm pracy połączony z prawdziwym ładunkiem elektrycznym. To musiało się udać.
Podpisałam wszystkie papiery, przyjechałam z Norway'em i weterynarzem do Summer Berry. Pozostawało już tylko czekać.
Dwudziesty pierwszy lipca roku dwa tysiące dziesiątego pamiętam jak dziś. Były trzy dni po moich urodzinach, jeszcze biegałam po padoku za balonami. Właśnie miałam w spokoju usiąść i pooglądać film, ale przerwał mi dźwięk telefonu. Po całym dniu pracy i zapierdzielania jak głupia, miałam szczerze dość. Ale dziękuję losowi do dziś za to, że jednak nie zignorowałam irytującego dzwonka. A kiedy kliknęłam ten zielony przycisk... momentalnie wybiegłam z domu, odpalając silnik biednego auta tak szybko, że aż wydało z siebie dźwięk niezadowolenia. Po dodaniu z całej siły gazu ruszyłam kolejnymi ulicami, nie zwracając uwagi nawet na światło radaru. (Później przyszedł naprawdę piękny mandat...). Jednak to się nie liczyło! Musiałam zdążyć na czas, przecież Hellfire rodziła!
Udało mi się zdążyć na czas, zaraz po przyjeździe weterynarza, który miał o wiele krótszą drogę do pokonania... pobiłam wtedy życiowy rekord prędkości, naprawdę... W każdym razie pozostawało już tylko czekać na tego kochanego, przynajmniej mieć nadzieję, że będzie kochany, rumaczka. Poród co prawda trwał długo, ale obył się bez komplikacji. A na naszych oczach pojawił się przepiękny kasztanek z dużą łysiną, tak samo zdezorientowany jak zaciekawiony. Wstał niesamowicie szybko, nigdy wcześniej nie widziałam, żeby źrebak aż tak szybko stanął na nogach. W dodatku nie przewracał się. Owszem, szedł chwiejnie, ale się nie przewracał.
Wtedy przyszło najtrudniejsze zadanie. Nadanie imienia pierwszemu koniu Winter Mist. Kombinowałam coś z mgłą i zimą, ale za wiele to nie dawało. Wszystko brzmiało zbyt sztucznie i wymuszenie. A mój koń nie mógł być sztuczny i wymuszony. W ruch poszły więc wszystkie dostępne mi słowniki, a miałam ich sporo. Cóż, jakoś trzeba się było dogadywać z tymi zagranicznymi hodowlami. Tak się śmiesznie złożyło, że na samym wierzch był słownik włoskiego i angielskiego. Czemu by nie połączyć obu języków w jedno imię? We włoskim znalazłam słowo pardon, czyli ułaskaw. Nie trzeba być geniuszem, żeby według wcześniej nakreślonego schematu, tuż za włoskie słówko wstawić angielskie me. Tak właśnie powstał Ułaskaw Mnie, którego nikt nigdy tak nie nazwał, nie dajcie się zwieść, to Pardon Me.
Pardon był bardzo energicznym koniem. Żwawym krokiem podążał za prowadzącym na padok, nie wyrywał się, ani nie uciekał w panice. Po prostu szedł obok, radośnie podskakując. I jedyne na co trzeba było uważać, to żeby żaden pląs tych małych kopyt nie trafił przypadkiem w stopę. No i na jego matkę, która wściekłym, zaborczym wzrokiem obserwowała każdy ruch biednego obiektu do możliwego skopania. Kasztanek uwielbiał biegać po łące. Galopował we wszystkie możliwe strony, jakby w ogóle się nie męcząc, i brykał radośnie, ciesząc się ładną pogodą. Gdy ktoś po niego przychodził, cóż, lubił się z takim podroczyć kilka minut. Przecież zabawa jest najważniejsza! A jak już mu się znudziło, grzecznie czekał na zapięcie.
Gdy trochę podrósł i trafił do nas, jakoś nic specjalnie się nie zmieniło. Co prawda przez pierwszy tydzień był dość osowiały i zagubiony, ale od razu lepiej się czuł gdy na horyzoncie pojawiał się Mati lub ja, w końcu odwiedzaliśmy go co weekend od jego najwcześniejszych wspomnień. Bardzo nam zaufał i nas polubił. A w szczególności mnie, już wtedy było wiadomo, że to tylko i wyłącznie mój koń.
Na padoku zawsze starałam się łączyć przyjemne z pożytecznym. Bawiłam się z moim kochanym źrebaczkiem, ale jednocześnie uczyłam go od najmłodszych lat. Kilka przydatnych w przyszłości ruchów a przede wszystkim rozstawianie drągów i cavaletti, przez które wspólnie przebiegaliśmy. Spędzałam z tym koniem każda moją wolną chwilę, szybko staliśmy się przyjaciółmi.
Gdy podrósł, to mi trafił się ten zaszczytny tytuł "będziesz miała, oj kochana, obity tyłek w każdym calu". Tak, trzeba było zajeździć Pardona. Spodziewałam się drogi przez mękę, przecież nawet najmilsze konie potrafią odstawić dziką histerię. Lecz Donuś postanowił być bardzo wyrozumiały. Owszem, siodło i wędzidło ani trochę mu się nie podobały i potrafił się fochać przy ich wkładaniu, ale nic więcej. Podczas lonżowań z nimi brykał i zachowywał się jak dziki, ale to też tylko krótkie objawy. Duża cierpliwość i sesje join up z jego nowym sprzętem, oraz jego wielkie zaufanie zdziałały cuda. Już niedługo potem dało się na nim siedzieć.
Donat to koń bardzo pojętny i chętny nowych wyzwań, nic dziwnego że tak szybko nauczył się rozpoznawania i reagowania na pomoce, chodów podstawowych a później kolejnych, czy skoków przez przeszkody. każdą następną lekcję przyjmował z radością. Chciał zrobić wszystko, żeby mnie zadowolić i cieszył się jeszcze bardziej, gdy byłam z niego dumna. A byłam za każdym razem.
Dzięki tym wspólnie spędzonym latom staliśmy się parą wręcz idealną. Pardon to koń, którego najlepiej (na tym samym miejscu co Jally) rozumiem. A ja jestem dla Pradona najbardziej czytelnym jeźdźcem. Jeżeli miałabym mówić o tak wspaniałym zjawisku, jak jeździec i koń podczas przejazdu dosłownie zespalający się w jedno ciało, nie mogłabym nie powiedzieć o Pardonie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz